Pamiętnik służby wojskowej Erazma Rozwadowskiego 1825 – 1831

ErazmOpracowany przez pra-pra- wnuka Erazma – (też Erazma Rozwadowskiego, urodz. w r. 1930) – na podstawie rękopisu znajdującego się w zbiorach Ossolineum we Wrocławiu (patrz „papiery Rozwadowskich” – zdeponowane w Ossolineum w r. 1939 we Lwowie – nr inwentarza 7976, nr mikrofilmu 2126). Uwaga: w kilku miejscach pamiętnika wykropkowałem Fragment nieczytelnego tekstu rękopisu!

Erazm Marcjan Rozwadowski urodzony w r. 1807 jako 4-ty syn pułkownika Kazimierza Rozwadowskiego, organizatora i dowódcy 8-go pułku ułanów, wielce zasłużonego w kampanii Kościuszki, jak i w wojnach 1812-1815. Wszyscy czterej synowie Kazimierza walczyli o niepodległość Polski, czy to (jak Antoni) w Kampanii Napoleońskiej, czy to jak Antoni, Wiktor Leander, Wincenty i Erazm – w Powstaniu Listopadowym.

Warto tu wspomnieć, że wnukowie pułkownika Kazimierza znów walczyli o odzyskanie niepodległości Polski – w Powstaniu Styczniowym (zginął tam 19-letni Tadeusz, syn Wiktora Leandra), jak i podczas I Wojny Światowej, i po niej, gdy zwieńczeniem tych pięknych tradycji rodzinnych był Generał Tadeusz Rozwadowski, szef Sztabu Wojska Polskiego podczas zwycięskiej wojny z bolszewikami w roku 1920…   A podczas II Wojny Światowej – znów prawnukowie pułkownika Kazimierza stanęli w obronie niepodległości Rzeczpospolitej.. Walczyli zarówno w roku 1939 w kampanii obronnej, jak i w latach późniejszych – w szeregach armii polskiej na zachodzie – pod dowództwem generałów Andersa i Maczka.. Kilku z nich oddało w tych walkach życie.. O udziale Jordan Rozwadowskich w walkach o niepodległość Polski niech świadczy 15 Krzyży Virtuti Militari…

A w latach wcześniejszych – w wiekach XV – do XVII przodkowie ich zawsze „stawali w szeregu” by bronić ojczyzny, zarówno przed Tatarami, jak i Turkami (udokumentowany udział Rozwadowskich w bitwie pod Wiedniem, ich herby widnieją na sklepieniu kaplicy na Kahlenbergu).. Udokumentowany jest też udział Rozwadowskich w walkach z kozakami – pod dowództwem księcia Jeremiego Wiśniowieckiego..


Wyjazd do służby wojskowej

Skończywszy 1-szy rok filozofii u Jezuitów w Tarnopolu, po pierwszym kursie fizyki, w początkach maja 1825, w 18-tym roku życia mego, mając ciągle ochotę być polskim żołnierzem, a poróżniwszy się z Jezuitami, błagałem o to Rodziców moich , natenczas w Rożyskach mieszkających. Wiedziałem, że Ojciec mój pochwali i przystanie na moją prośbę, a mając jeszcze kolegów swoich wojskowych w Warszawie, ułatwi mi wpływem swoim awans, a Matka, kochająca mnie bardzo, da się uprosić, bo nauki trudno mi szły, zostałbym więc próżniakiem i paniczem na wsi. Zabrano mnie zatem ze szkół do domu i postanowiono odwieźć zaraz do Warszawy.

Ojciec mój co roku jeździł do Polski po swoją emeryturę, którą po wyjściu z wojska pobierał do końca życia swego w Hrubieszowskiej Kasie, niedaleko od granicy. Miał paszport i zabrał mnie z sobą, z chłopcem z Rożysk i z moim koniem wierzchowym, zwanym Trębaczem, abym służył na nim w wojsku.


Przyjęcie do pułku Gwardii Strzelców Konnych

Tak jechaliśmy do Warszawy na Krasnystaw miasto, gdzie spotkaliśmy się z Generałem, wtedy jeszcze pułkownikiem 2-go pułku ułanów, Dwernickim, który, z przyjaźni dla Ojca mego, obiecywał mi w swoim pułku protekcję i prędki awans, byleby mnie umieścił Ojciec w tym pułku. Nie wiem dlaczego Ojciec zawiózł mnie dalej do Warszawy i tam, po naradzie z Generałem Wincentym Krasińskim i Generałem Rożnieckim, wpisał mnie na kadeta do pułku Gwardii Królewskiej Konnej Strzelców pod dowództwem Generała Kurnatowskiego zostającego ciągle w Warszawie. – Mundur zielony, obszlegi [1] kanarkowe czyli żółte, kaszkiety okrągłe i nie tak ozdobne jak ułańskie, co mi się nie podobało. Taka była wola Ojca. Zostałem zarekomendowany Generałowi Wincentemu Krasińskiemu, jako koledze Ojca. Adiutant Krasińskiego, bez ręki Wyleżyński, wziął mnie ze sobą na pokoje W. Księcia Konstantego do Belwederu, potem przez Księcia zamieszkałego i pomiędzy innymi kazał czekać w szeregu na przybycie Księcia Konstantego. Gdy się do mnie zbliżał Książę, adiutant zameldował ochotnika z Galicji do wojska polskiego, naturalnie kazał mnie przyjąć i do Gwardii Strzelców Konnych zapisać. Po powrocie stamtąd poszedłem z Ojcem do Dowódcy pułku i tam już zostałem żołnierzem.

Obyczaj był w tym pułku, że kto chciał zostać kadetem, niby coś lepszego od prostego wziętego do wojska, musiał dać 50 #, albo konia własnego na własność pułku oddać, a że w wojsku pod Konstantym kawaleria miała podług obszlegów konie jednej maści, a mój Trębacz był gniady, musieliśmy go sprzedać i zapłacić 50# dowódcy pułku Kurnatowskiemu, gdyż Gwardia miała kasztanowate konie. Utrzymanie własne, na umundurowanie pieniądze wypłacić, bo cienkich nie wolno mundurów nosić, tylko sukno z magazynu pułkowego wziąć, po zapłaceniu kazano mi pójść do szwalni pułku, czyli krawców wojskowych, aby mi dopasowali mundur do budowy ciała. Kazano na stole stanąć, tam przyfastrygowali i poznaczyli na całym ciele przystający mundur, a za kilka dni miałem przyjść, ubrać się i odjechać do fortecy Modlin, gdzie rezerwa piesza i rekruci tego pułku wyuczają się nim zaczną pełnić służbę na koniach w garnizonie Warszawy. Dotychczas znosiłem wszystko w nadziei pokazania się na mieście w mundurze Gwardii i przy pałaszu, ale gdy minął czas i kazano do Modlina odjeżdżać, to mi się nie podobało, ale że jeszcze z Ojcem miałem jechać, jakoś to poszło.

[1] Obszlegi = wyłogi


Wyszkolenie w Modlinie

Uzbrojony już i umundurowany kompletnie, wziąwszy rozkaz z pułku na przyjęcie mnie do Modlina, pojechaliśmy na miejsce. Chłopiec mój, który konia przyprowadził z Rożysk, miał zostać ze mną – choć jednego swego widzieć przy sobie, to bardzo przyjemnie. Zajechaliśmy do fortecy – pusty rynek zapełniony więźniami pracującymi w kajdanach, niemiłe wrażenie zrobił na mnie. Poszliśmy do Kapitana Oborskiego komendanta rezerwy tegoż pułku i tam już rozłączyłem się z Ojcem. Mnie odprowadzono do koszar między żołnierzy, a Ojciec za wałami do oberży lichej zajechał na noc. Działo się to w miesiącu czerwcu 1825. Ulokowano mnie w stancji wachmistrza Brusenki, razem z nim tylko, pod ścianą, na osobnej pryczy czyli tapczanie. Z chłopcem nie wiedziałem co robić, byłem w kłopocie, a żal mi było rozstać się z nim – czego potem żałowałem. Pierwszy wstęp do koszar między żołnierzy jest bardzo przykry, bo prości kpią sobie z kadeta i próbują wystawić go na pośmiewisko, co strasznie przykre.

Tak przenocowawszy, rano prosiłem się do Ojca. Kazano mi pałasz przypiąć, porządnie się ubrać i zameldować się do Kapitana o urlop, co naturalnie wszystko nie szło, bo zamiast formy ciągle kłaniałem się po cywilnemu – poczciwy Kapitan Oborski, uśmiechnąwszy się, pozwolił pójść do Ojca za most fortecy, dawszy mi przepustkę na piśmie. Widocznym było, że oczy na mnie zwracały się wszystkich, musiałem przebyć szkołę cierpliwości. Ojciec wybierał się już w podróż do domu, ja zostałem krótko bardzo ostrzyżony przez żołnierza, podług przepisu, do palców,- widziałem, że Ojciec rad by już przebyć akt rozstania się, odprowadził mnie do Kapitana, potem prosił abym go odprowadził i odjechaliśmy za Modlin do lasku, gdzie najserdeczniej uściskawszy mnie, pobłogosławił i pojechał. Pamiętam to miejsce, sosnę naznaczyłem, za Zakroczymiem, tak się nazywała wieś, w której była austeria (karczma), w kościele pomodliliśmy się pierwej, w mundurze płakać wstydziłem się, ale to nie pomogło, musiałem łzy ocierać w sekrecie.

Wróciwszy do koszar uczułem stan mój samotny bez opieki, sobie zestawiony, a tu nie wolno i nie było przed kim się żalić. Ja miałem wikt z wachmistrzem osobny, dosyć znośny, ale z chłopcem kłopot wielki, musiałem mu dawać strawne co dzień, skąd nastąpiło, że rozlampartował się.

Drugiego dnia kazano mi ubrać się z furażerką na głowie i podoficer przyszedł mnie musztrować w stancji. Tak cały tydzień uczono mnie w pokoju obrotów pieszych, a potem dobywania i chowania pałasza, co mi także przykrym było, gdy żołnierz brał mnie za rękę i nogę prostował. Potem wyprowadzono mnie na dziedziniec do szeregu między rekrutów i uczono maszerować.

Do tygodnia kazano mi ubrać się w całą paradę, przypięto mi pałasz, dano lederwerki, to są pasy dwa – do karabinka jeden, a do ładunków drugi. Karabinek krótki, ale dość ciężki – ten wisiał po prawej stronie na plecach. Tak uzbrojony zameldowałem się Kapitanowi po 14 dniach musztry.

W kilka dni zarekomendowano mnie na odwach do robienia warty pieszej i postawiono na szyldwach dwie godziny przed odwachem z dobytym pałaszem. Stanąwszy przedtem w szeregu niemiłe szemranie usłyszałem od żołnierzy i podoficerów „wyfruczyjemy (??), niech mundur obleje, nie zna służby, postawić go na szyldwach o północy koło Prochowni” potem zaciągnąwszy na odwach główny pozasiadali na ławki, aby dla mnie miejsca nie było, gdym chciał usiąść odpowiadali „nie ma miejsca dla ciebie” wkup się na żołnierza, a zapytani czego żądają, odpowiedzieli fundy, ale jakiej chcecie? Stanęło na 5 złp. Posłali po wódkę, piwo, kiełbaski, ser i bułki. To wszystko wypito i zjedzono, czym podoficer od warty trudnił się, posłali po tytoń i już nazywali mnie kolegą. Już później nie miałem żadnej nieprzyjemności.

Po 6 miesiącach praktyki służby w Modlinie pozwolono mi w styczniu na przyszycie do kołnierza galonków srebrnych, co się podoficerom należało, przed którymi żołnierz salutować musiał. Znaczyło to rangę podoficera honorowego bez żołdu, gdyż zawsze płacono miesięcznie 17 złp żołnierzowi Gwardii. To było wielkie moje szczęście, że już na szyldwachu nie stawałem i jakiś respekt u żołnierzy miałem.

W Modlinie były dla więźniów kazamaty, to są wykopane w wałach długie kaźnie z małymi okienkami zakratowanymi, z pryczami pod ścianą – na kilkuset więźniów, z jednym wchodem od dziedzińca. Drzwi podwójne, okute, z okienkiem do zaglądania szyldwachowi. Wielu z nich okuci na łańcuchu, który ciągną za sobą. Przykre wrażenie robi ta ciężka kara za przestępstwa służbowe żołnierzy i dezercję. Byli w Modlinie i oficerowie zamknięci w osobnych kaźniach na odwachach. Z kolei musiałem już jako kadet podoficer i komendant warty doglądać tych więźniów, którzy wróciwszy z roboty wałowej, obliczeni przed zamknięciem, oddani byli pod nadzór Komendanta warty z poleceniem: jeśli do rana którego braknie, będzie odsiadywał karę skazanego więźnia. Bardzo ta służba była niemiła, której się bałem okrutnie.


Szkoła pułkowa w Warszawie

Tak zostawałem w Modlinie do marca 1826 r., kiedy po wybraniu kilkudziesięciu lepszych wymusztrowanych rekrutów, kazano mi ich odprowadzić do Warszawy, do pułku. Nająłem furę pod rzeczy, sam piechotą przy oddziale, dobrze i mile, przyszedłem do Koszar Mirowskich w Warszawie, gdzie pułk był umieszczony, przed główny Odwach w koszarach. Tam oficer od służby wyszedł, odebrał papiery ode mnie i porozdzielał ludzi po szwadronach, – mnie do 2-go szwadronu, 1-go plutonu odkomenderował Tu znowu nastąpiła trudność z rzeczami i chłopcem – po dwóch żołnierzy spało na jednym tapczanie , sam ledwie osobne miejsce wyprosiłem sobie, musiałem do miasta chłopca odesłać, bo komendant Szkoły podpułkownik Miller zakazał go trzymać – gdzieś się umieścił i nie spotkałem go więcej. Jadłem kilka dni w menażu z prostymi, ale po fundzie wachmistrzowi przeniesiony zostałem do Szkoły pułkowej w osobnym pawilonie i do lepszego towarzystwa samych kadetów. Tam spaliśmy osobno i żywili porządnie, o ile to być mogło w koszarach i bez kucharza. Mięsa pod dostatkiem, kartofli i kaszy raz na dzień gotowano, kolacja z własnej kieszeni. W tej szkole było nas kilkunastu z gtalonkami kadetów i Wachmistrz Jodłowski, nasz Komendant, a porucznik i adiutant Generała Kurnatowskiego. Instruktor Szkoły Kruszewski, bardzo dobry i grzeczny człowiek, ten nas uczył godzinami matematyki, geografii i fortyfikacji. W pułkowej Szkole przeznaczyli mi konia, na którym bez siodła podoficer plutonowy uczył jeździć na rajtszuli w koszarach, później dano mi siodło ….. zwane, Ne którym twarde siedzenie na kocu było; niedługo to trwało, wzięli mnie do szeregu z żołnierzami, karabinek najwięcej mi zawadzał, bo na flintpasie [2] przewieszony na plecach, tłukł po prawej nodze. Konia czyścił żołnierz, musiałem tylko dopilnować go i w godzinach przeznaczonych być przy czyszczeniu, a nawet samemu uczyć się czyścić.

Jesienią wyszliśmy z pułkiem na paradę pogrzebną Cesarza Aleksandra I. Po mieście karawan przechodził; to było pierwsze moje wystąpienie.

Oficerowie, wyznaczeni do nauki kadetów, przychodzili na godziny lekcji. Była wykładana matematyka, geografia, historia i trochę rysunków wojskowych, najwięcej uczono teorii musztry, jazdy i służby obozowej. Egzaminy odbywały się półrocznie przy oficerze sztabowym lub samym Generale. Wybierano na wiosnę co roku i odsyłano do Szkoły Podchorążych. Tam już każdy pod dowództwo Generała Rożniewskiego przechodził i później oficerem wyjść musiał, a Pułkownik Czarnomski był tam instruktorem i Komendantem.

[2] flintpas = pas na karabin


Szkoła Podchorążych

Z wiosną 1827 roku egzamin szkoły pułkowej odbył się przed Millerem, naszym Komendantem, przeszedłem go dość dobrze i w sierpniu tegoż roku zostałem odkomenderowany do Szkoły Podchorążych na ulicy Królewskiej pod dowództwo Pułkownika Czarnomskiego. Byli tam podoficerowie ze wszystkich pułków i rosyjscy junkrzy w jednych koszarach; z 2-go pułku Strzelców Konnych wyprawiono kilku, a między nimi był Ostrowski, syn …. i Miller, synowie Pułkownika.

Tu dopiero zaczynała się prawdziwa praktyka i szkoła biedy i subordynacji bez granic. Kapitan Wrześniowski, nieubłagany prześladowca, a zbiór samych z całego świata utrudniał dozór i psuł wszystkich, którzy cokolwiek mieli skromności i obyczajów z domu. Zapisany byłem do wojska jako z Kongresówki, gdzie 10 lat kapitulacji musiano służyć. Za przewinienie w Szkole mogłem być do pułku odesłany na wysługi tych lat. W Szkole zastałem kilkunastu z naszego pułku – nieznanych mi; tu przechodziłem ciężkie przejścia, bo starzy podchorążowie za smarkaczów nas mieli i na różne sposoby dokuczali. Szkoła Podchorążych był to zbiór młodzieży szlacheckiej z całej Polski, z bogatszych najwięcej było w Gwardii Strzelców Konnych, gdzie i ja byłem, ale i ułanów można było lepiej wychowanych znaleźć. Tu każdy musiał mieć jaki taki fundusz, aby po awansie na oficera móc się wyekwipować.

W dużych i mniejszych salach staliśmy pułkami, każdy na osobnej pryczy, której boki były poczernione a deski z wierzchu pomyte mydłem do najwyższej czystości; w nogach było nazwisko każdego. W kącie sali arsenał, czyli szaragi na skład broni i lederwerków każdego – z tabliczką u góry czyje. W proporcji do wielkości sal stało się po 12-tu do 20-tu, nawet więcej, o stopę odległości jeden przy drugim. Starszy Podchorąży miał inspekcję a na 24 godzin każdy z kolei odbywał służbę lokaja czyli salowego do zamiatania, sprzątania i utrzymywanie w porządku sali pod odpowiedzialnością za nieczystość w jakimkolwiek miejscu. Tak samo w stajni był na służbie jeden podchorąży, do dwóch koni był dodany żołnierz do czyszczenia konia i osiodłania, zaś buty, broń i mundur sam sobie każdy czyścić musiał. Chociaż była to szkoła podoficerów, robiliśmy służbę żołnierską, odbywali warty w koszarach, sznurwachy [3] w stajni z miotłą i łopatą do gnoju, konie na wiosnę szorowali palcami aby włos zimowy wyciągnąć, zgoła do wszelkiej pracy używano nas bez różnicy żadnej.

Na trąbkę o 4-tej godzinie w lecie, o 5-tej w zimie, a o 3-ciej przed rewią wstawać i do stajni pójść do dania owsa koniom, które mieliśmy dane z pułków naszych na cały przeciąg szkoły aż do awansu, raz danego nie zmieniano, aż chyba uznany za niezdatnego przez Pułkownika lub wyproszony przez którego z nas od Kapitana szwadronu, gdyż zawsze byliśmy w szwadronach pułkowych policzeni i wpisani, gdzie w potrzebie wystąpienia pułku, powoływano nas do frontu na żołnierzy i podoficerów.

Śniadanie dawano o 10-tej godzinie z potrawy mięsnej, a obiad o 3-ciej po południu z zupą i dwa mięsa, do tego piwa lekkiego z beczki stojącej koło drzwi, nabierał i pił ile kto chciał. Za taki wikt składaliśmy miesięcznie po 7 do 8 złp – jak do czasu i targu w mieście. Żołnierz gotował, a podchorąży od służby przy kuchni doglądał i dzielił porcje mięsa. Po apelu do obiadu każdy staje przy stoliku długim, a wąskim, w trzy rzędy ustawione stoły, bo nas do 180-ciu razem siadało. Oficer od służby każe Wachmistrzowi, to jest najstarszemu podchorążemu czytać listę, podług pułków, zaczynając od Gwardii, ruskich i polskich, co trwało niedługo, potem siadać kazano i żołnierze wnosili na cynowych salaterkach zupę, kładąc przed czterema na środku stołu, z której nabierał sobie każdy na talerz cynowy łyżką cynową, z kawałkiem mięsa w zupie, potem przynoszono zrazy i kartofle z kaszą, także przed czterech i na tym obiad się kończył. Chleb pokrajany na czterech leżał przy talerzu każdego. Tak samo i na śniadanie, głodnym być trudno, ale smakować nie wolno. Ustawiczne musztry i rajtszule, a najgorzej piechotą, umęczyły nas, ale zajęcia dla młodych potrzebne, zajmowały czas. Czytać i pisać nie było na czym, i w harmidrze ustawicznym trudno. Koleżeństwo było wielkie i wspólne dobro obchodziło każdego, zdrajców mało, a szpiega prawie żadnego. Koszary Szkoły Podchorążych konnicy były w środku Warszawy na ulicy Królewskiej, dokoła parkanem i domami zasłonięte od ulicy, wielki dziedziniec piaskowaty, w środku zabudowania, sale nasze mieszkalne były na pułki podzielone w trzech pawilonach, jednak czasami mieszali starszych z młodszymi dla czuwania nad porządkiem. Wachmistrz starszy był wybierany przez Pułkownika Czarnomskiego, dowódcy całej Szkoły, Polaków i Moskali junkrów , których z pułków gwardyjskich w Warszawie konsystujących do Szkoły naszej odsyłano, a nawet z Rosji junkrów dla nauki tu przysyłano. Żołd miałem żołnierski 17 złp na miesiąc, Z tych brano na wikt 7 złp i coś na okucie, resztę oddawano mi. Całe ubranie miałem swoje z całym uzbrojeniem – tylko z sukna komiśnego uszyte w pułku.

Po śniadaniu była szkoła teorii i musztry – przez oficera udzielana w każdej sali po kilka godzin. Każdy musiał umieć jak każda ewolucja odbyć się ma, zacząwszy od plutonu, szwadronu, aż do rozwinięcia czterema pułkami. To było najtrudniejsze, bo pamiętać trzeba każdy dystans, stanowisko oficerów i podoficerów, potem na placu koszar musztra piesza, w południe trąbienie do obroku i pojenia, gdzie wszyscy przy koniach być musieli. Po południu bywały musztry od rozkazu.

Pierwszy rok służby był najcięższym, bo tam służba żołnierska odbywała się; na szyldwachu i na odwachu nocować zimą i latem stać trzeba. Służba w stajni i koszarach dobowa pod odpowiedzialnością za nieporządek, – za karę trzymano w stajni sznurwach po kilka dób, zamiatając stajnię i śpiąc tamże. Zamykano do ciemnej komórki na odwachu po kilka dni, stawiano na szyldwachu po kilkanaście godzin o całej paradzie i z warty nie puszczano po kilka dób,- za przetrzymywanie urlopu konsygnowano w koszarach po kilka tygodni, na miasto nie puszczając. Był to powszedni chleb siedzieć w kozie. Koleżeństwo było wielkie, chociaż nigdy z Moskalami, których gnębiliśmy – musieli nam ulegać i trzymać z nami, było dużo Polaków między nimi. Wachmistrzem szkoły był Męciński z 4-go ułanów, bardzo dobry kolega i przyjazny wszystkim, awansował do Gwardii w 1829 roku, po rewolucji przeszedł do ułanów i już go nie widziałem więcej.

[3] Sznurwacha = służba przy koniach


Egzamina do awansu

Co roku odbywały się egzamina przed Księciem Konstantym w początkach maja, tam wybierano starszych podchorążych lub protegowanych i po wystąpieniu (na plac) pułków konnych ściągano wszystkich oficerów i stawiano podchorążych na ich stanowiskach. Któremu dano miejsce Dywizjonera, tj. komendę 4-ech pułków, ten awansował do Gwardii. Ten stopień Wachmistrzowi Szkoły przypadał. Pułkownicy i Kapitanowie na oficerów wychodzili, czasami z braku oficerów i porucznicy awansowali, co było bardzo rzadko. Dowódcy pułków z generałami musieli awansować, co razem czyniło siedem osób, a było w Szkole Polaków około stu, a Moskali około 50-ciu oprócz polowych przysłanych Moskali. Wszystkich podchorążych było mniej więcej dwustu. Dowódcy szwadronów tylko w nadzwyczajnych razach awansowali – zależnie od humoru W-go Księcia przy egzaminie. Występowały na egzamin: 1 pułk Gwardii Strzelców Konnych polski i trzy pułki rosyjskie Gwardii, cała Szkoła także na koniach – na placu dopiero wywołani z frontu podchorążowie zajmowali wszystkie miejsca oficerów i manewrowali podług rozkazu Księcia, na trąbkę wydanego od Generała Dywizji, podchorążego, natenczas, jeszcze przy Księciu będącego. To trwało kilka godzin, poczym zwoławszy wyższe stopnie mianował awansu i powracaliśmy do koszar, z tryumfem awansowani, reszta ze spuszczonymi nosami, mając już na pewno cały rok biedy przed sobą w Szkole. Skok po awansie był ogromny, moment największego szczęścia między kolegami. Awansowani zaraz się mundurowali, na miasto się wynosili, ze Szkoły odchodzili do swoich pułków. Od tego momentu rozbrat między nami następował, pożegnanie najserdeczniejsze kończyło się naturalnie śniadaniem lub obiadem z bliższymi znajomymi kolegami, a już przed nimi honory oddawać musieliśmy z obowiązku stopnia i służby. Nie wolno nam było z oficerami kolegować, w żadnym publicznym miejscu znachodzić się ani dorożką jeździć, stanowiliśmy zupełnie osobne towarzystwo. Chociaż brat awansował, już trzeba go honorować z daleka. W oddawaniu honorów to było najgorszym dla podchorążych, że przed każdym Sztabsoficerem trzeba było stanąć na ulicy i stać frontem, dopóki nie minie; przechodząc potrącali i to utrudniało chodzenie po mieście. Mieliśmy osobne schadzki do obiadów i pohulanki albo na mniejszych ulicach lub na Pradze. Uroczystości świąteczne, Wielkanoc i Boże Narodzenie obchodziliśmy wspólnie z zamożniejszymi kolegami składkowym sposobem – schodziło się kilkunastu i zachowując zwyczaje polskie wesoło obchodziliśmy, naturalnie spóźniwszy się z urlopu, byliśmy razem w kozie. Jedyną było ulgą w ciężkiej służbie nadzwyczajnie dobre koleżeństwo i wspólna pomoc w ciężkim areszcie. Żaden nie wydał kolegi, zniósł karę, a nie wydał. Szczególnie cierpieli szyldwachy w bramie wychodkowej, w oknach Pułkownika zostającej, gdy wypuścił bez urlopu kolegę, sam szedł do aresztu.

Pułkownik Czarnowski był bardzo sprawiedliwym i podawał tych do awansu, co byli dłuższy czas w Szkole i zasługiwali na to swą zdolnością, ale starszym nad nim był Generał Rożniecki, który był Inspektorem i od którego głównie zależał awans na oficera, ten opiekował się Szkołą Dramatyczną (??) – wielki oszust, protegował bogatszych, którym kazał sobie płacić przez faktorów, ile można było wytargować w proporcji lat służby, po kilka tysięcy złotych polskich i wymazywał z listy tych, których Czarnowski podał, a awansował tych, którzy mu zapłacili. Z Gwardii zawsze więcej awansowano, bo się opłacali Rożnieckiemu. Ta niesprawiedliwość zniechęcała biedniejszych, a godnych podchorążych, którzy nie mogąc się opłacić byli …

Tak przebyłem tych kilka lat, będąc już trzecim z kolei do awansu, aż do 29-go listopada 1830 r. Przeszedłem prawdziwie ciężką szkołę, w biedzie zahartowałem się, na wszelkie trudy przygotowany, dziękuję Bogu za wytrwałość, aż do 10-go grudnia 1830 roku, kiedy cała Szkoła awansowała.


Rewolucja 29-go listopada 1830 r.

1. Przed powstaniem

Tymczasem zaczęły nas dochodzić w Szkole wieści niepewne o rewolucji gotującej się w Szkole Podchorążych Piechoty, znajdującej się na Solcu pod Belwederem. Pewnego nic nie wiedzieliśmy, tylko kilku kolegów, którzy tam mieli braci, przebąkiwali coś o rewolucji na kilka dni przed powstaniem. Wielu z tej szkoły było nawet aresztowanych i przymuszonych głodem do wydania więcej spiskowców. Już miał wyjść rozkaz, aby całą Szkołę Piechoty, w której było do 300-tu podoficerów, zamknąć w koszarach. Z drugiej strony, chodziły pogłoski o gotowości wojska do wymarszu na Belgów. Wyszedł był rozkaz do garnizonu Warszawy z wyznaczeniem placu do wystąpienia każdemu pułkowi i Szkole, – w razie alarmu. Nam wyznaczono plac przed bankiem na Senatorskiej ulicy.

Długie wieczory jesienne spędzaliśmy zwykle przy własnym oświetleniu, bo światła mało dawano, w salach było zimno. Mieszkało nas wtedy razem 18-tu do 20-tu, pierwszy pokój wielki i drugi maleńki, w którym ja i Trębacki, syn Generała, mieszkaliśmy. Było z nami kilku z 3-go pułku strzelców konnych liniowego; nie wszyscy mogli mieć konie, bo z pułku pewną ich tylko liczbę dawano.


2. 29-ty listopada 1830 r.

W poniedziałek 29-go listopada 1830 r. około godz. 7-mej wieczorem wpada do naszej sali podchorąży z warty wołając, że pali się na mieście i alarm trąbią – zbierajcie się czym prędzej. W razie alarmu fajerpikieta konna i wszystkie odwachy występują. Garnizon cały był w pogotowiu i wszystko zostało zaalarmowane. Wszyscy byliśmy już porozbierani, w płaszczach tylko. W kilka minut jakiś cywilny przyleciał na dziedziniec Szkoły i krzyknął: „Bracia, rewolucja w Warszawie, rżnijcie Moskali” i zaraz odszedł – nieznajomy był nikomu. Kazano trąbić w naszych koszarach alarm, czyli na koń. Zrobił się ogromny hałas, zamieszanie, wszyscy rzucili się ubierać w całą paradę \ i z pakunkiem Przygotowywać się do wystąpienia. Biegali, rozbierali co kto czyjego złapał, biegli do stajni aby prędzej wystąpić, gdyż rozkaz był zebrania się do pół godziny. Wtajemniczeni opuścili koszary zaraz po alarmie.

Około pól do ósmej Pułkownik na koniu przyjechał do koszar, zaczął krzyczeć, czemu nie występujemy, kazał powtórnie trąbić , – gdy wyprowadziliśmy konie ze stajni w nieporządku, kazał wsiadać na koń. Wszystko to działo się po nocy, przy zawierusze prószącej śniegiem. Gdy garstka wsiadła na konie, zaczął Pułkownik Czarrnomski przemawiać zupełnie innym jak zwykle tonem, abyśmy byli mu posłusznymi, gdyż on dekorowany stary żołnierz i Polak dobry, nie zrobi krzywdy ani hańby powierzonej mu młodzieży, że on nie wie, co się stało, ale musi stawić się na plac alarmu, wyznaczony przez Księcia, bo dopóki służy, musi słuchać, tak mu honor wojskowy rozkazuje. Zaklinał nas na słowo honoru, że mu będziemy posłuszni i nieporządku unikniemy, na co niektórzy z frontu obiecali mu, że go nie opuszczą. Po tej przemowie, nie obrachowawszy szeregów, zakomenderował: „Rotami od prawej marsz” i ruszyliśmy razem z Moskalami z Gwardii Konnej na plac przed Bank nam przeznaczony na…. Wyszedłszy na ulicę Królewską zastaliśmy już latarnie pogaszone, na ulicy zupełnie ciemno. Tak przechodząc przez ulicę Żabią zastaliśmy już Generała…. zabitego, w rynsztoku tarzającego się, ale nie zatrzymując się, pomaszerowaliśmy dalej aż na swoje miejsce, zrobiliśmy front do Banku wzdłuż ulicy Elektoralnej. Będąc bez płaszczów, tylko w mundurach, w całej paradzie od 8-mej do 12-tej w nocy, przemarznięci, zaczęliśmy narzekać na zimno, niecierpliwiła nas jeszcze bardziej nieczynność, zwłaszcza, że słyszeliśmy strzały po całym mieście. Posłał Czarnowski oficera z 3-go pułku ułanów z dwoma podchorążymi w kierunku Arsenału na zwiady, co się dzieje i co dalej ma robić. Tam pospólstwo raniło oficera, który ledwie uciekł postrzelony w ramię. Gdy ten powrócił, a ludziom niosącym broń z arsenału, piechota polska zaczęła zatrzymywać i broń im odbierać, to już było za wiele, więc prosiliśmy Czarnomskiego, aby nas prowadził na miasto bić Moskali. Odpowiedział, że w mieście kawaleria nic nie znaczy i że tego nie zrobi, ale woli nas do koszar odprowadzić i czekać dnia na decyzję, co zrobimy. Nie chcąc na to przystać prosiliśmy, aby Moskali od nas odłączył i posłał do domu, a nas prowadził dalej. Zaczęliśmy się ruszać sami, a gdy z Pałacu Zamoyskich przysłano nam kilka koszów wina, powstała zupełna niesubordynacja, wszyscy zaczęli wołać: „Pułkowniku prowadź nas na Moskali”, czemu nie mogąc się już oprzeć, Czarnomski kazał nam porządnie trzema w prawo zajść i pomaszerowaliśmy w kierunku naszych koszar. Przed bramą zatrzymał nas i kazał do koszar zachodzić, ale odmówiono mu posłuszeństwa i pomaszerowaliśmy wprost ku Placu Saskiemu, skąd dochodziły strzały. Było to właśnie w tym czasie gdy saperzy piesi spędzali strzelców konnych, będących na fajerpikiecie w Saskim dziedzińcu. Ci tylko jedni miewali nabitą broń i dlatego, chcąc porządek utrzymać, kazano im strzelać do pospólstwa, co tak oburzyło i rozgniewało Warszawę, że na Gwardię Konnych Strzelców obróciła swą pomstę, pędząc ich bagnetami i kulami z miasta. My byliśmy z tego samego pułku , który uśmierzał i aresztował po ulicach miasta, saperzy zaczęli więc również i do nas strzelać nie zważając na żadne z naszej strony przedstawienia. Usłyszawszy kule gwiżdżące koło uszu, szczęściem bez śmiertelnych ran zawróciliśmy konie ku 3-em Krzyżom w stronę Alei ku Belwederowi idącej, gdy naraz spotykamy pułki konne gwardyjskie, na linii wyciągnięte, frontem ku miastu i do nas z powitaniem zbliżające się. Gdyśmy się niespodziewanie między nich dostali, mieliśmy odwrót odcięty, chyba tylko na piechotę można się było wymknąć, co też niektórzy z ułanów zrobili, z naszego pułku zaś, jako z ubioru sądząc, przeciwnych ludowi, nikogo z powrotem do miasta nie puszczono. To stało się około godziny 11-tej i 12-tej w nocy.


3. Pierwsze dni

Wielki Książe, dowiedziawszy się o przybyciu Szkoły Podchorążych kazał Czarnowskiemu przymaszerować z nami do siebie przed …… rogatek zwanych Belwederskimi, gdzie się był schronił wypędzony z Belwederu; wyszedł do nas i głośno podziękował Czarnomskiemu za wierność. Kazano zsiąść z koni i tak staliśmy do wtorku 30-go listopada godz. 6-tej. Rano z brzaskiem dnia Książe kazał 1-mu szwadronowi z pułku Gwardii naszej konnej pod dowództwem Millera, natenczas majora, wejść do Warszawy na rekonesans, gdy zaś ten zobaczył na ulicy dwa działa, kazał się rozsypać na flankiery i tak przystępował do wejścia – gdy dano ognia do szaserów z dział nabitych kamieniami, zaraz odwrót zatrąbiono i cofnęli się szaserzy.

W ciągu nocy, około godz. 3-ciej kazał W-ki Książe Porucznikowi Karbowskiemu Galicjaninowi z 1-go pułku ułanów, Instruktorowi przy Szkole Podchorążych, wybrać sobie kilkunastu z nas, obejść poza Warszawę do Rogatek Wolskich, skomunikować się z piechotą rosyjską, na placu Marsowym za Warszawą, od Mokotowa stojącą oraz wywiedzieć się, jak w mieście stoi powstanie. Zebrało się nas około 20 koni, ja także pojechałem, myśląc, że uda mi się już zostać w mieście, wiedziałem, chociaż niedoświadczony, że powinienem walczyć przeciwko ciemiężcom, ale mundur Gwardii i koń narażały mnie na śmierć lub ranienie bez potrzeby, a widziałem, że kto chce strzela i zabija bez przyczyny, jak w rewolucji zwyczajnie – po rozbiciu arsenału i rozdaniu amunicji pospólstwu. Nim doszliśmy do Rogatek, padło na nas z za Wałów kilka bezskutecznych strzałów. Wszedłszy potem do Rogatki Jerozolimskiej zsiedliśmy z koni i błagaliśmy Porucznika, aby nas prowadził do miasta i nie powracał do W-go Księcia. Gdy Karbowski nie chciał tego uczynić, kilku ułanów uciekło do miasta, my zaś wróciliśmy do W-go Księcia, który podziękował za raport o spokoju w mieście, poczym zsiedliśmy znowu z koni. Będąc w mundurach Strzelców Gwardii, którzy byli w mieście dla powstrzymania rewolucji, rąbali i aresztowali mieszczan, nie mogliśmy się pokazać na ulicy.

Po cofnięciu się Millera rozkazano kawalerii wymarsz w pole pod Królikarnię i kolonię Niemców. Stanęliśmy obozem w polu, nieprzygotowani, na zamarzniętej ziemi, bo mróz był z wiatrem i prószyło śniegiem, koni upiąć ani popaść nie było podobieństwa, tak trzymaliśmy je w rękach aż do wieczora, wszyscy zgłodniali i beż żadnego rozkazu. Staliśmy na pagórku między kawalerią rosyjską, nie mając drzewa do rozpalenia ognia. Bateria artylerii rosyjskiej z Góry Kalwarii z 12-tu działami nabitymi obstawiona dokoła obozu z zapalonymi lontami stała także aż do wieczora we wtorek. Były w obozie trzy pułki kawalerji gwardii rosyjskiej, nasz pułk i my. Więźniów polskich sprowadzonych z ulicy, pełne były cztery domy niemieckie, około trzy tysiące ludzi różnego rodzaju obstawionych wartą rosyjską i napakowanych jak śledzie, trzymanych bez pożywienia od nocy poniedziałkowej do środy. I my także nie mieliśmy aż do wieczora nic do zjedzenia – ani dla siebie, ani dla koni. Dopiero w nocy z wtorku na środę przywieziono nam żywego barana, abyśmy go zjedli. Tego już było Czarnomskiemu za wiele, uprosił więc Księcia aby nas rozkwaterował po Niemcach, kolonistach tam osiadłych, co dopiero w środę rano nastąpiło. Barana Moskale zabili i zjedli. Przegłodziwszy się całą dobę, ruszyliśmy na kwatery – tam kupiliśmy od Szwaba całego wieprza i kapusty i kazaliśmy ugotować kapuśniaku, na wszystkich go rozdzieliwszy. Było nas na kwaterach około 70 koni samych Polaków. Zobaczywszy tylu zgłodniałych, o pomoc wołających Warszawiaków, obywateli, akademików i rzemieślników, zajęliśmy się nakarmieniem ich, – zgłodniali rozchwytywali nasze pożywienie. Pułkownik Czarnomski nie odstępował nas – stał on w lepszej chałupie szwabskiej. Zapomniałem jeszcze wymienić największego naszego prześladowcę – Kapitana Wrześniowskiego z 4-go Pułku Strzelców Konnych, który nie mając konia, został w mieście – może się bał, bo nie lubiany, mógłby być w takim czasie zelżony, czego był wart, bo podły był i niesprawiedliwy względem nas – za śniadanie kupiony był przyjaznym, a szpiegował nas i karał nieustannie. Po powrocie do miasta nikt go już więcej nie widział…

2-go grudnia, we czwartek rano, kazano nam być gotowymi do marszu, a nie wiedzieliśmy, gdzie nas poprowadzą. Nie mając żadnych stosunków w Warszawie, nie wiedzieliśmy nic, poza tym, co nam kilku kolegów naszych opowiedziało, a zwłaszcza młody Bilski podchorąży z 4-go pułku ułanów, który przypłynąwszy w nocy łódką Wisłę do obozu, doniósł, że Chłopicki został Dyktatorem, że naród cały uznał rewolucję i odbudowanie Polski, namawiał nas do ucieczki i na klęczkach przed Pułkownikiem płakał, aby nas zabrał zaraz do Warszawy i krzywdy nam nie robił. Teraz już było niemożliwym z otoczenia Moskali uciekać, chyba pojedynczo i pieszo.

Koło południa we czwartek zatrąbiono na koń, – wystąpiliśmy za wieś, przed pałac za Królikarnią, gdzie wtenczas W-ki Książe mieszkał. Zastaliśmy tam już pułk Gwardii Szaserów siedzący na koniach i biegających z pałacu różnych adiutantów. Dowiedzieliśmy się, ze zatrzymawszy się w marszu kolumną rotową, oficerowie pułku Gwardii posłali do Księcia deputację z prośbą o uwolnienie ich i pozwolenie powrotu do Narodu, do miasta, bo pułki moskiewskie ruszały z Księciem z powrotem do Rosji. Wtem nasz Czarnomski staje między nami i powiada obyśmy z nim maszerowali do Skierniewic, do jego pułku 2-go strzelców konnych , gdyż on tam należy i z pułkiem trzymać się musi. Nie czekając zakomenderował zwrot ku Rogatkom Wolskim w stronę Łowicza i pomaszerowaliśmy, porzuciwszy Gwardię, która po naszym odejściu, uzyskała od W-go Księcia pozwolenie i do miasta wyruszyła.

Mijaliśmy forpoczty moskiewskie bez zatrzymania, aż tu na szosie słyszymy Marsz Dąbrowskiego „Jeszcze Polska nie zginęła”, grany przez muzykę piechoty Szembeka, która zamiast do W-go Księcia, pociągnęła do Warszawy z kokardami białymi na kaszkietach, tu już zatrzymaliśmy się, zsiedli z koni, podarli koszule na białe kokardy i ruszyli wprost do Warszawy Wolskimi Rogatkami przed Bank Towarzystwa Kredytowego, gdzie zastaliśmy już pułk Gwardji Konnych Strzelców na koniach. Tu miał być na balkonie cały Rząd Narodowy, a pospólstwo przyprowadziło na ten balkon dwóch Generałów : Kurnatowskiego, dowódcę Gwardii Strzelców i Wincentego Krasińskiego, których w powrocie do Warszawy, na ulicy zbezczeszczono, zsadzono z konia, odarto ze szlifów i sprowadzono do Banku. .Stali oni z odkrytymi głowami błagając o przebaczenie, a pospólstwo krzyczało: „rozstrzelać zdrajców”. Pułk Gwardii stał przed balkonem, my za nim. Przemaszerowaliśmy tylko koło nich i po zejściu generałów z balkonu odmaszerowaliśmy do swoich koszar na Królewskiej ulicy, po Krakowskim Przedmieściu, gdzie nas pospólstwo prześladowało, żeśmy wyszli z Moskalami.


4. W Warszawie

Tu zastaliśmy koszary i sale nasze puste. Koledzy, którzy nie mają koni, do wymarszu zostali w koszarach, biegając po ulicach zostawili sale otwarte i pozwolili zrabować nasze kufry i wszystko Moskalom i innym. Kuferek mój z 25 rublami rozbity i pusty, zostałem zupełnie bez szeląga i w jednej tylko koszuli. Położenie moje było po raz pierwszy w życiu smutne i to w takim czasie. Głód dokuczał, a tu ani grosza na bułkę, a i nie miałem się w co przebrać . Wszyscy rozbiegli się po znajomych na miasto, ja nie miałem nikogo, oprócz ubogiego stryja, burgrabiego w pułku rządowym, do którego nie mogłem pójść prosić o posiłek. W sklepie korzennym, blisko naszych koszar wziąłem kilka bułek i kiełbasek na kredyt i ruszyłem do starego stryja, Stanisława Rozwadowskiego, czy tam nie dadzą mi czego, ale tam bieda wielka panowała. Chodziłem po ulicach w nadziei, że spotkam kogo ze znajomych. Z niecierpliwością oglądałem obozy Gwardii Narodowych, złożonych z mieszczan i sług rzemieślniczych z rozłożonymi wielkimi ogniskami. Wszyscy uzbrojeni, jak kto mógł i białe kokardy na głowach, bez uzbrojenia zakazano wychodzić na ulicę. Cały Wielki Tydzień śpiewy patriotyczne i wesołość wszędzie słychać tylko było. Na ulicach mowy na stołach wypowiadane, spiski, kluby w różnych miejscach, gwałt i ruch. Obszedłszy główne ulice spotkałem znajomego mego ojca, Pułkownika Wolskiego, bardzo starego człowieka, żyjącego tu na pensji. Odprowadziłem staruszka do domu i opowiedziałem mu swoje położenie. Z ochotą pożyczył mi 5 #, wiedząc, że tyle brałem od ojca dodatku do miesięcznego żołdu. W doskonałym humorze wróciłem do koszar i zaraz kupiłem rzeczy konieczne do porządnego pokazania się w mieście. Wieczorem poszedłem do teatru, tam zgiełk ogromny. Chodzenie do teatru było dawniej podchorążym i żołnierzom zakazane, jak w ogóle pokazywanie się w publicznych miejscach, kawiarniach, traktyjerniach itp. Podczas urlopów chodziliśmy po knajpach, na przedmieściach, uprzywilejowanych tylko dla podoficerów i żołnierzy. To odcięcie od społeczeństwa wraz z niedoświadczeniem naszym i obowiązkiem służby były przyczyną, żeśmy od poniedziałku do czwartku byli z Moskalami. Na ulicach wielkie zamieszanie, stąd nieporządek i ekscesy.

Nam podchorążym kazano pełnić służbę adiutantów i wykomendorowano do każdego z wyższych Generałów i Regimentarzy, po dwóch na ordynansa, konno w całej paradzie. Ta służba była na razie uciążliwa i nieprzyjemna, bo posyłano nas z depeszami aż do Modlina, a całą dobę musiało się w przedpokoju siedzieć i czekać rozkazów; koń osiodłany stał w stajni, opatrywać go trzeba było samemu. Wszystko to było znośne, bo wolności mieliśmy dosyć.


5. Służba oficerska. Awans na oficera i wyekwipowanie się.

Trwało to tak aż do 10-go grudnia, kiedy wyszedł Rozkaz Dzienny awansujący całą Szkołę Podchorążych na oficerów, z prawem dla każdego wyboru pułku, do jakiego kto chciał. Ustał zatem porządek koszarowy i zaczęło się utrzymanie z własnej kieszeni. Zostawszy oficerem nie miałem żadnego funduszu na wyekwipowanie się w tak nagłym czasie, a tu wystąpić na linię bojową i bić się było wszystkich jedynym dążeniem. Nieznajomy w mieście, a oddalony od domu, bez kredytu, nie umiałem znaleźć sposobu nabrania odwagi w kupnie sukna na mundur, konia i ozdób oficerskich, kręciłem się po mieście, po sklepach, próbowałem szukać znajomych aby zaręczyli za mnie. Mieszkający w Warszawie biedny Stryj, burgrabia pałacu rządowego zaręczył za sukno, dałem je krawcowi i przynajmniej początek zrobiłem. O konia było najtrudniej, a bez niego obejść się nie mogłem. Dowódca Pułku Gwardii Generał Kurnatowski wziął był na konia dla mnie 50# od mego Ojca. Zdawało mi się, że dopomoże mi w tym; zastawszy go zrabowanego przez lud za wyprowadzenie pułku do obozu, nie miałem odwagi przypominać mu się z tym. Kasztelanowa Rulikowska z Honiatynia, znajoma mi przez Ojca mieszkała w Warszawie. Poszedłem do niej z prośbą, czy by nie mogła pożyczyć mi pieniędzy na konia,- nie odmówiła, ale obiecała za kilka dni; – szlif
i siodła także nie było za co kupić! Tak cały tydzień wyczekiwania zszedł, a tu już wojsko do obozu wychodzi, nasi starzy żołnierze ściągają się do miasta i tam każą nam ich musztrować, montować, ubierać, konie odbierać i jak najprędzej w pole wychodzić. Dwa nowe szwadrony sformować 5-ty i 6-ty, niemałe zadanie, a tu ciągła obawa, skąd pieniądze przyjdą. Nareszcie gdzieś koło 20-go grudnia spotykam się z Rulikowskim, który wręcza mi 100 #, od Ojca mego przysłanych. Radość wielka.

Szukam konia i przypadkiem spotykam masztalerza Księcia Konstantego z koniem z jego stajni, ogierem anglizowanym, bardzo ładnym rasy angielskiej gniadowiszniowym; jechał na nim Niemiec nazwiskiem Breiter, wracając z miasta podchmielony, zapytany po niemiecku o cenę konia odpowiedział mi 3000 złp i zaprosił mnie do swej stajni, a następnie, uradowany ze znajomości, do sklepu korzennego. Tam uczęstowany przeze mnie, przyznał się, że koń skradziony z cesarskiej stajni, że boi się go trzymać i dla mnie odstępuje go za 1000 złp i bym go zaraz wziął. Tak kupiwszy konia za 50#, uszczęśliwiony prowadziłem go sam do koszar Mirowskich , gdzieśmy się formowali i już byłem gotów do boju.

Pułk Gwardii, który po rewolucji 5-tym Strzelców przezwano wymaszerował był już na linię bojową; nas wszystkich nowo awansowanych ze Szkoły Podchorążych przeznaczono na instruktorów do nowych szwadronów, zdymisjonowanych i nowych żołnierzy formujących się i przeznaczonych pod dowództwo Dwernickiego na Wołyń. W styczniu byliśmy gotowi.


6. Kampania pod Dwernickim

Rozkaz wyjścia w pole był dany na dzień 20-go stycznia 1831 roku. Dwernicki już był naprzód wyszedł z ułanami 2-go pułku. My mieliśmy maszerować za nim w arjergardzie [4]. Major Popławski dowódca tych szwadronów, 5-go i 6-go miał nas prowadzić, ja byłem w 6-tym szwadronie pod Kapitanem Laudańskim, starym napoleońskim żołnierzem, dekorowanym i tęgim oficerze. Pluton 47-my skrzydłowy był mi oddany, z dobrych ludzi złożony.

a) Pierwsza kwatera

Od wstąpienia w r. 1825 do wojska, nie wychodziliśmy nigdzie z Warszawy; przez dwa lata w Szkole Podchorążych uczyłem się tylko manewrów i komendy oficerskiej, nie przygotowali nas do obozu i marszu. Wyszedłszy na pierwszy nocleg o trzy mile od Warszawy, odkomenderował mnie Kapitan plutonem na kwaterę do wsi, w bok od gościńca położonej, z rozkazem, ażebym do dnia przyszedł na miejsce, gdzie on nocował. Zboczyłem blisko milę z drogi i wjechałem do wsi, w której zobaczyłem dwór,- tam wszedłem na dziedziniec z całym plutonem. Nie znając manipulacji stawania po kwaterach, musiałem zasięgnąć rady jak się mam znaleźć w rozkwaterowaniu ludzi, od starych żołnierzy z kampanii 1812 roku, których miałem w plutonie. Posłałem podoficera po sołtysa, sam wszedłem do sieni i spytałem o gospodarza. Zastałem tylko młodą kobietę, samą z dziećmi, zmieszaną przyjściem naszym – mąż wstąpił w szeregi i był już w wojsku. Przyjęła mnie bardzo grzecznie, tymczasem nadszedł wójt i kazałem rozkwaterować żołnierzy, z rozkazem wystąpienia na dziedziniec o 4-tej rano. W plutonie moim byli żołnierze z pod Napoleona, z dekoracjami, wprawni i bardzo porządni ludzie. Rozkaz wykonano, żołnierze rozjechali się po kwaterach, ja ulokowałem się we dworze; – rano, nie budząc gospodyni, wymaszerowałem na miejsce zbioru, skąd, po odpoczynku krótkim, ruszyliśmy w marsz dalszy.

b) Nowa Wieś

Mróz i odwilż dokuczały, – trzeciego dnia usłyszeliśmy strzały armatnie i przyśpieszyliśmy nasz marsz w ich stronę. Spotkaliśmy ułanów i Krakusów, wracających w tryumfie z pod Stoczka. Nam, jako świeżym, kazano pójść w awangardę i dopędzić uciekających Moskali. Tu byłem pierwszy raz w ogniu na moim anglizowanym Angliku ogierze. Był to tylko mały atak na uciekających, – pod Nową Wsią, sześć mil od Warszawy. Krakusy, nowy pułk, szli zawsze po bokach, w nieporządku, dopędziwszy pułk dragonów zaczęli krzyczeć i postępując w rozsypce atakować porządnie rejterujących Moskali, – nasze szwadrony postępowały w plutonowej kolumnie kłusem, gdyż między laskami nie było miejsca rozwinąć się do ataku.

Moskale, przeszedłszy przeszkody, sformowali się w linię bojową i wolno ustępowali, Krakusy ciągle na karku im siedzieli i kłuli po trochu. Wtem z lasu strzelili z armat kozacy i zaczęli atakować Krakusów. My właśnie znaleźliśmy miejsce do zrobienia ataku, gdy słyszymy ogromny hałas przed nami i wołania: „zdrada, uciekajta” i cały pułk Krakusów ucieka w rozsypce, wpada na nas, rozbija szeregi, a tuż za nimi Moskale, rąbiąc i siekąc Krakusów. Żadna siła nie mogła wstrzymać uciekających w pomieszaniu, złamali nasz syk i musieliśmy przepuściwszy ich odpędzić atakujących, którzy zastawszy nas nie sformowanych, nacierali gwałtownie całym pułkiem, musieliśmy ustępować bez porządku, cisnąć się wąską drogą okopaną przez las. Chcąc wyjść z natłoku na drodze, przeskoczyłem rów i chciałem ścieżką równoległa do drogi, za swoimi podążać. Wtem gubi się ścieżka, chcę objechać przeszkody i zaczynam błądzić po lesie. Słysząc tylko głosy maszerujących gościńcem, późno dobiłem się do obozu z kilku Krakusami, którzy ze mną wjechali w las i nie miałem satysfakcji udziału w pierwszym boju. Tym bardziej szukałem sposobności odznaczenia się w pierwszej lepszej potyczce.

c) Pod Kurowem

Gdy w kilka dni w ciągu dalszego marszu z Korpusem Dwernickiego na Lublin ku Zamościowi, dopędziliśmy Moskali pod Kurowem, stanęliśmy za miastem, a ja, widząc o kilkaset kroków Moskali cofających się, a naszych Krakusów zwanych Poniatowskiego, pędzących za nimi w dwa szwadrony, bez rozkazu, chciałem z plutonem pójść im w pomoc, gdy Kapitan z góry krzyknął, że na to rozkazu czekać trzeba, cofnąć zatem ludzi do szeregu musiałem i ulec przepisom.

d) Puławy

W przejściu przez Puławy przepędziliśmy także Moskali, których piesi strzelcy Kuszla okropnie potłukli. Kawaleria nie była tam czynna. Z Lublina uciekli Moskale przed naszym przybyciem, zastaliśmy po szpitalach rannych Moskali; przenocowawszy ruszyliśmy ku Zamościowi. Do Zamościa szliśmy bardzo ciężkimi marszami pomiędzy Moskalami, nie będąc napastowani.

e) Pod Zamościem

Dawno byłem niekontent ze sposobu prowadzenia korpusu Dwernickiego, widziałem nieporządek, natłok do sztabu ludzi niezdatnych i krzykaczów bez zasług ani wiadomości wojskowych. Pod Zamościem przybyło mnóstwo Galicjanów, – Generał awansował ich podług upodobania na oficerów i zamiast wzmacniać oddział żołnierzami, pomnożył liczbę nieużytecznych ludzi. Otoczeni Moskalami, w służbie forpocztowej staliśmy w miasteczku w okropnym błocie po kolana, po kwaterach żydowskich. Posyłano nas po furaż po sąsiednich wsiach, mnie także odkomenderowano tak z plutonem, – dawano bony za wziętą wódkę i furaż. Wielkanoc spędziłem w polu w obozie pod Zwierzyńcem. Tutaj otrzymaliśmy rozkaz wyruszenia na Wołyń.

f) Przejście na Wołyń

Maszerowaliśmy bez przeszkody, Moskale wszędzie ustępowali, przez cały czas bitwy nie było żadnej. Nad Bugiem zbudowaliśmy most łyżwowy. Przybył tam do naszej kwatery obywatel z Wołynia, emisariusz, który błagał, abyśmy szli do Włodzimierza o dwie mile od granicy, na pomoc Ludwikowi Stockiemu, osaczonemu z oddziałem powstańców. Dwernicki nie chciał tego uczynić, nie mając na to rozkazu, lecz rozkaz trzymania się granic Galicji. Posłał nasze szwadrony (dywizjon) w nocy na rekonesans ku Włodzimierzowi, dla dowiedzenia się prawdy. Mieliśmy rozkaz dotarcia do forpoczt moskiewskich, ale nie atakowania tylko zaalarmowania i powrócenia do obozu. Uskuteczniliśmy to, przeszedłszy Bug pod Krytowem w Kongresówce, dotarliśmy pod miasto, spędziliśmy widety [5] i powróciliśmy ku obozowi, gdzie już i korpus nasz przeszedł Bug na stronę Wołynia. Tworzyliśmy ariergardę korpusu. Wielki błąd popełnił Dwernicki tym, że nie poszedł połączyć się z powstaniem i zostawił je na łup Moskalom, choć potrzebował tylko zboczyć o dwie mile z drogi. Tłumaczenie jego nie miało tu miejsca, gdy komenderował za granicą oddzielnym korpusem. Wszystkich się radził, swego zdania nie miał, a mając przy boku mnóstwo adiutantów Galicjanów, którzy chcieli być bliżej Galicji i domu, kazał nam maszerować ponad granicą.

g) Pod Poryckiem

Na drugi dzień w Drużkopolu napadli nasi nieprzygotowanych Moskali i rozbroili dwa szwadrony dragonów. Za to Dwernicki podawał pod Poryckiem krzyże ułanom i strzelcom 4-go pułku przy wielkiej paradzie pod namiotem i mszy św. przez księdza Puławskiego mianej, kobiety z okolicy przypinały krzyże.

h) Pod Boremlem

Stąd już nie było spotkania, bo Moskale ciągle uciekali, – aż pod Boremlem Czacki właściciel Boremla bardzo gościnnie przyjął Generała ze sztabem ogromnym do wygodnego pałacu i nie oszczędził dobrych napojów. O żołnierzy i konie nie dbano zupełnie, postawiono nas w obozie ponad wsią. Trzeba było starać się samym o wszystko. Porządku w obozie nie było żadnego, tak spoczywaliśmy kilka dni pod Boremlem.

Tymczasem Moskale zbliżać się do nas zaczęli i koncentrowali swe siły. Korpus Rüdigera połączył się i chciał nas zatrzymać w dalszym marszu, zbić i odpędzić. Przekonawszy się o tym, porozstawiał Dwernicki grandgardy [6] i forpoczty nad rzeką Styrem, aby mu przeprawy na nasz bok, o ile możności, wzbronić.

Rüdiger kazał zrobić fałszywy atak naprzeciwko pałacu boremlowskiego, posławszy pułk piechoty strzelców finlandzkich i sześć dział, aby nas zaalarmować i sam udał się z głównym korpusem poniżej rzeki o milę od Boremla i tam kazał most postawić i przeprawiać korpus, gdzie mu nikt nie przeszkadzał,- aż ostatniego dnia przed bitwą dowiedział się o tym Dwernicki.

i) Rekonesans

W wilię bitwy wysłany byłem w nocy na patrol z kilkunastu żołnierzami, o dwie mile od obozu, ku Moskalom, stojącym w bliskości pod wsią i oddzielonym wielkim lasem. Miałem rozkaz zaalarmować tylko obóz i dowiedzieć się, gdzie stoją, nie przyjmując z nimi bitwy.

Wszedłem w las ciemny gościńcem okopanym rowami, miałem ze sobą kilku ochotników z nowo formowanej piechoty, akademików. Uszedłszy pół mili spotkałem patrol kozaków, których – po zamienieniu z nimi strzałów, spędziłem z gościńca. Popędziwszy kilkaset kroków, dotarłem na koniec lasu, gdzie ujrzałem cały obóz moskiewski, formujący się do pochodu przeciwko moim strzałom. Tak zaalarmowawszy obóz i podszedłszy jeszcze pod wieś, zobaczyłem mnóstwo ogni obozu piechoty. Dalej już nie szedłem, tylko inną drogą, przez las, skierowałem swój powrót bez drogi i szczęśliwie wróciłem. Po drodze spotkałem posłany mi na pomoc oddział naszej piechoty, który także powrócił ze mną.

Była godzina 2-ga lub 3-cia po północy, wszedłem na dziedziniec pałacu i do jego pokojów. Zastałem wszystkich śpiących, bez żadnej warty. Zbudziłem jednego z adiutantów, pytając gdzie Generał? Pokazał mi go śpiącego na bilarze (??), ubranego, Trąciłem Generała, który zaspany, obrócił się do mnie i ledwo wysłuchawszy raportu obrócił się do spania.

Odszedłem do obozu i ledwie parę godzin wypocząłem, a już Moskale zaczęli strzelać od lasu do naszej piechoty na moście na Styrze, przed pałacem.

j) Bitwa pod Boremlem

Rüdiger, przeszedłszy około 7-mej rano na naszą stronę, rozwinął całą swoją siłę i atakował 30-tu działami rozstawionymi na pagórkach. Nas nikt nie przygotował do przyjęcia bitwy. W obozie wszystko było nieprzygotowane, konie rozsiodłane, żadnego rozkazu do gotowości. Dopiero, gdy artyleria moskiewska zaczęła puszczać granaty na pałac boremelski, przysłano rozkaz do wystąpienia – alarm w całym obozie. Przysłano żołnierzom wódkę, którą pili na ochotę, częstowano ich bez miary, co zaszkodziło bardzo w utrzymaniu porządku. Czym prędzej siodłano konie, już kule padały między szwadrony, pijani żołnierze wsiadali na koń pod strzałami armatnimi.

Siedliśmy na koń koło 8-mej godziny i pomaszerowaliśmy w stronę, skąd Moskale nadciągali z przeprawy przez most poniżej Boremla. Wystąpiliśmy do boju w sześć szwadronów regularnych i trzy Krakusów przeciwko dywizji czterech pułków kawalerji, trzydziestu działom i batalionowi piechoty – oprócz kozaków rozsypanych po skrzydłach, – dział mieliśmy na placu pięć, gdyż reszta przed pałacem ostrzeliwała się Moskalom; później przybyło jeszcze kilka dział, a wszystkich było ich u nas osiemnaście: własnych sześć, zdobytych pod Stoczkiem i po drodze reszta. Działa nasze były pod dowództwem Majora Józefa Puzyny. Moskale 30 armat ustawili na wzgórku, a przeciwko nam szła ich kawaleria, dragoni i huzarzy czerwoni. Po kilkunastu strzałach armatnich cztery szwadrony nasze prawoskrzydłowe, poniósłszy straty w ludziach, ustąpiły z placu, zostały tylko dwa szwadrony mojego pułku i jeden szwadron Krakusów w sile około 100 koni. Na nas szedł pułk dragonów z sześciu szwadronów złożony, drugi pułk huzarów czerwonych obok, – na tych mieli uderzyć Krakusi; – tak nierówna szansa. Front nasz mało bardzo mógł zająć, a musieliśmy wstrzymać atak i pójść naprzód do szarży, gdyż to wielki awantaż [7] w kawalerji, kto szybko uderza.

Przypuściliśmy ich na kilkaset kroków i na cały pułk dragonów uderzyliśmy. Lance nasze bardzo skutecznie podziałały, część zajętą rozbiliśmy, a Krakusy swoją. Wpadłszy w cały front pułku dragonów zostawiliśmy obok pułk huzarów niezajęty, który zaraz obrócił i zajął nam tyły. My pędziliśmy dragonów rozbitych przed sobą, a huzary doganiali nas i rąbali w plecy.

W tym zamieszaniu usłyszałem niedaleko na prawo słowa komendy rosyjskiej i pomknąłem w tę stronę. Nagle stanąłem oko w oko z generałem rosyjskim, komenderującym dywizją, jak mówili potem jeńcy, nazywał się Płatow Przy nim kłusowali ku mnie adiutant, oficer i żołnierze. Rzuciłem się na nich z podniesionym w górę pałaszem i z krzykiem, aby się poddali. Rozskoczyli się przyboczni, a generał sam pozostał. Dopadłszy go zacząłem go rąbać i siec, jak mogłem najszczerzej, on nie parował, tylko szukał w olstrach pistoletów i wołał „pardon!” Nie było czasu w otoczeniu Moskali brać go do niewoli, chciałem koniecznie zsadzić go z konia, ale nie mogłem go tak pchnąć, by spadł. Miałem pałasz lekki i rąbałem go w zapale po plecach, a on posuwał się ku swoim. Wtem spostrzegłem kolegę mego Porucznika Pisarskiego (??) , pędzącego opodal, więc krzyknąłem na niego „rąbaj tego diabła”! Zaraz go podjechał i rąbnął w twarz z prawego boku, tak, że ten spadł z konia. Psarski konia uchwycił i popędził z nim do Dwernickiego.

Ja musiałem dalej za swoimi szarżować, otoczony ze wszystkich stron Moskalami. Gdy już swoich doganiałem, spotkałem się z huzarami. Obskoczyli mnie, a stary podoficer rąbnął mnie w twarz z lewego boku tak silnie, że mi broda obwisła, a w oczach świeczki stanęły. Ledwie się opędziłem, pędząc za swoimi, którzy już daleko zapuścili się za Moskalami, dobry mały bułanek nie dał się dopędzić, aż się dostałem na wolniejsze miejsce, wpędziwszy się daleko między szeregi moskiewskie, stojące w drugiej linii. Zmiarkowałem, że trzeba coś pomyśleć o powrocie, zacząłem zwoływać swoich żołnierzy, do frontu ich ustawiać; ledwo kilkunastu zebrałem, Zobaczywszy mnie rannego i krwią zbroczonego zaczęli się ze mną naradzać, jakby się dostać do swoich, bo Moskale, zostawiwszy nas z tyłu za swoim frontem byli już pewni, że nas wyłapią i posłali szwadron, rozsypany w dwa szeregi, aby tylko tą luką między nimi nas przepuścić lub do niewoli zabrać. Nie było wyboru, tylko przebijać się do swoich. Kilku odważniejszych żołnierzy stanęło koło mnie i w pięciu puściliśmy się taką ulicą pod strzałami karabinkowymi, pędząc ku swoim. Moskale, traktując nas strzałami, przepuszczali nas bez natarcia na nas – trzech nas wyszło, reszta padła.

Gdy minąłem daleko Moskali, koń mój odmówił posłuszeństwa, rozparł się i ani kroku postąpić nie chciał. Zlazłem z niego i powoli prowadziłem go w ręku. Byłem oblany krwią, ranny w brodę od pałasza i pchnięty w prawą rękę lancą przez huzara. Krew uchodząca osłabiła mnie, – szedłem skąd słyszałem strzały naszych armat. Oszołomiony i rozbity szedłem z koniem wprost na nasze armaty, które ciągle strzelały. Kanonier od dowódcy baterii Józefa Puzyny krzyczy na mnie, abym się na bok ustąpił, ledwie zrozumiałem, o co chodzi i uszedłem śmierci od naszych kul.

Znalazłszy się między swymi spotkałem mego ordynansa, nazwiskiem Sobieski, stał z koniem, był pijany, trzymał dzbanek wódki w garści. Widząc mnie zbroczonego krwią na twarzy i chcąc mi ulgę przynieść, prosto z dzbanka chlupnął mi w oczy wódką na twarz. Tak silnie, że upadłem na ziemię uczuwszy mocne gryzienie w oczach. Nie pamiętam, jak długo na ziemi leżałem, poratował mnie, podniósł i zaczął rozcinać rękaw, aby rękę opatrzyć. Wódką rany poobmywał, bo wody nie było, pozawijał czym miał, zatamował krew i wyszedłem orzeźwiony do plutonu, z którego mało co zostało. Po powrocie do obozu obrachowano ludzi – z dwóch szwadronów, liczących 300-tu ludzi, zostało zdrowych ledwie 80-ciu..

Gdy zapanował spokój w obozie poszedłem z końmi do Boremla, tam w domu żydowskim, zemdlałem.

k) Po bitwie, marsz ku granicy

Poczciwa żydówka łyżką otworzyła mi usta i podała wody, – było to już w nocy. Gdy wstałem około 3-ej rano, zatrąbiono „na koń”. Poszedłem do pałacu, aby się dowiedzieć, gdzie pomaszerujemy. Zastałem sienie pełne rannych, nie dowiedziałem się jednak niczego. Wróciłem do koni, a widząc rozpoczynających wymarsz wsiadłem na koń i szukałem swego pułku. Kazano formować cztery plutony, a Kapitan Laudański, tęgi oficer, który objął dowództwo, oddał po dwa plutony nam dwom, jedynym pozostałym oficerom, tj. Psarskiemu i mnie. Kazano nam rejterować, ciężko rannych pozostawiono w pałacu i po miasteczku, reszta pokładła się na wozach i furgonach.

Tak już do granicy maszerowaliśmy, ja nieopatrzony, z ręką na temblaku, spuchniętą. Ledwie wsiąść na konia mogłem. Rozprężenie wkradało się coraz większe, korpus nie miał wygód życia ani subordynacji. Maszerowaliśmy ku Galicji, w stronę Kamieńca Podolskiego. Gdy pod Kołodnem dopędzili nas Moskale nie było już podobieństwa sformowania linji bojowej. Rada wojenna postanowiła schronić się do Galicji. Ja, zameldowany jako ranny i wiedząc, że rannych do Zbaraża odsyłają, prosiłem Generała, aby mi pozwolił samemu przejść granicę. Otrzymawszy to pozwolenie wdrapałem się ze spuchniętą prawą ręką, nie opatrywaną przez dni czternaście od bitwy Boremelskiej, na konia i jechałem za wozami rannych z ludźmi ściągającymi w porządku do Galicji, do pomocy w …….. ,żołnierz osobno jechał ze mną.

[4] Ariergarda = przedni oddział

[5] Wideta = szpica, warta etc

[6] Grandgarda = główna warta

[7] Awantaż = przewaga


7. W Galicji

Tutaj spotkałem strażnika, którego znałem ze szkół w Tarnopolu, nazywał się, jak mi się zdaje, Polakiewicz. Ten poznał mnie zaraz, otworzył rogatkę i odprowadził mnie do dworu, razem z rannymi i luźnymi końmi. Tu przyjęto mnie jak najgościnniej. Pani Cyrklewiczowa (Ćwiklińska?), poczciwa kobieta, zobaczywszy moją ranę na brodzie i dzikie mięso na ręku, sama mi ranę opatrzyła, a dzikie mięso zasypała cukrem i dała mi bryczkę i konie do Zarubiniec odległych o milę, gdzie mieszkał Wojciech Czechowicz. Żołnierza zostawiłem przy rannych, a sam jechałem z ordynansem służącym Sobieskim, upiąwszy konie za bryczką,- pewien pisarz w Galicji, który służył w wojsku, przyłączył się do mnie. Jechaliśmy w mundurach i mieliśmy broń. Spotkaliśmy huzarów austryjackich na widecie, którzy sprzyjali nam bardzo, – ci przepuścili nas bez zapytania.

W Zarubińcach u Czechowicza zastałem licznych gości, – pamiętam Chołoniewskich, Mniszków, Kownackich oprócz innych. Ci znieśli mnie z bryczki, rozebrali, dali swoją bieliznę i położyli do łóżka. Zaraz wysłano posłańca do Ojca do Rożysk z moim listem. Po kilku dniach przyjechał Ojciec i zabrał mnie do siebie.


8. W domu

Dowiedziałem się, że Dwernicki w Klebanówce złożył broń Austryjakom. Czekałem kilkanaście dni u rodziców, aby znaleźć sposobność powrotu do Warszawy. W tym czasie przyjechał do Rożysk Józef Puzyna z patentem dla mnie od Dwernickiego – na krzyż lub na rangę wyższą, wybór oddał do decyzji mego Ojca. Ojciec zapytał mnie, czego chcę, lecz ja zostawiłem wybór do woli Ojca, ponieważ nie biłem się dla krzyża i wszystko jedno mi było, co Ojciec wybierze. Wobec tego, że wszyscy otrzymali dekorację, wybraliśmy awans, z którą to nominacją miałem jechać do Warszawy.

Nie opisałem jeszcze rezultatów bitwy pod Boremlem. Zdobyliśmy kilkanaście armat i utrzymaliśmy plac boju tylko dzięki tchórzostwu Moskali i łaskawości Rüdigera, który nas wypuścił. Żadnej komendy, ani porządku w boju po naszej stronie nie było. Odważny Dwernicki nie był zdatnym dowódcą korpusu, a obsadziwszy się adiutantami pozwalał im robić ze sobą, co chcieli.

Po pięciu latach niebytności w domu, doznałem w nim wiele przyjemności, ale trwało to krótko, bo po czternastu dniach, poświęconych wykurowaniu się, trzeba było powracać do Warszawy, gdzie wszyscy zdążali na dalszy bój z Moskalami.


9. Powrót do powstania

Po wykurowaniu się jechałem w siedmiu ludzi i kilkanaście koni ku granicy. Odwoziła mnie Matka, która wzięła mnie z sobą do kocza. Jechało ze mną paru ochotników z Wołynia i Rosji, między nimi młody Nakorecki z Podola. Miałem ze sobą dwóch ludzi i konie do wozu z całym rynsztunkiem. Tak jechaliśmy do granicy polskiej bez żadnej przeszkody. Na samej granicy mieszkali Rojowscy, od nich mieliśmy się przeprawić przez granicę nocą.

Brat mój Franciszek z koniem był z nami i chciał koniecznie przejść ze mną do wojska, ale że był za młody (urodzony w lipcu 1814) i słabowity, nie chciałem go zabrać. Wstawszy więc do dnia z przewodnikami, razem z końmi przekradliśmy się szczęśliwie przez granicę w okolicy Zawichostu i dojechaliśmy do pierwszej wsi polskiej. Zajechaliśmy do jakiegoś dworku bardzo rano, a obudziwszy tam czeladź dworską, zażądałem przewodnika i fury pod nas. Wypytawszy się, w której stronie byli Moskale, ruszyliśmy stójkami w drogę do Warszawy. Zawsze w obawie, aby nas gdzieś nie złapano. Tak jechaliśmy do Wisły bez przeszkody, biorąc ciągle fury i przewodników; miałem ze sobą sześć koni i czterech ludzi. Za Wisłą byłem już spokojniejszy, jechałem noc i dzień spiesząc do Warszawy na linię bojową.


10. W Warszawie

Straciłem czas piętnastu dni, wróciwszy zastałem armię polską, wracającą z pod Ostrołęki, bardzo nadwyrężoną. Obozowali dookoła Warszawy po wsiach i w polu.

Dojeżdżając do Warszawy i przybywszy na przedmieście, zwane Buraków, spotkałem mego stryjecznego brata Józefa, idącego ulicą tej wsi w mundurze jazdy lubelskiej. Był on zbiedzony i smutny, jako podoficer ciężką pełnił służbę. Uścisnąwszy go, pytałem o braci moich Wincentego i Wiktora z tegoż, co i on pułku. Wincenty, starszy i Wiktor, młodszy zaciągnęli się byli w Lublinie do 10-go pułku ułanów, zwanych lubelską jazdą, – obaj byli już oficerami. Chciałem się z nimi zobaczyć, a przy tym miałem dla nich świeże konie, które im chciałem pooddawać. Stali w tej samej wsi, przez którą przejeżdżałem. Józef zaprowadził mnie do ich kwatery.

Tu zastałem, oprócz braci pokotem leżących kilkunastu oficerów, między nimi znajomych: Rulikowskiego, Zagórskiego, Komorowskiego. Przywitanie było serdeczne , wypytywań pełno i radość ze znalezienia się w dobrem zdrowiu. Opowiedzieli mi o stanie wojska, konia Wiktorowi oddałem i ruszyliśmy do miasta bo miałem ochotników i sam łazić nie chciałem.

Tu był kłopot, gdzie się ulokować, taki był rozgardiasz i natłok wałęsających się ludzi w Warszawie, że trudno było gdzieś się umieścić. Stanąłem w zajeździe i poszedłem do Komisji Wojny, aby się zameldować. W zapale i nadziei braterskiego przywitania oraz jak najśpieszniejszego umieszczenia zostałem zawiedziony, bo gdym się zameldował, kazano mi jechać do Rezerwy w Skierniewicach, gdzie się miał korpus Dwernickiego formować, a więc o 8 mil w tyle za wielką armią. Nie przyjąłem tego rozkazu i pokazałem nominację na porucznika; tę odrzucili, twierdząc, że awansu Dwernickiego nie uznają; zgoła puścili mnie na własne umieszczenie się i spryt. Dano mi kartę na kwaterę i z tym odszedłem.

Stanąwszy kwaterą na ulicy Długiej, a chcąc być ułanem, starałem się zapisać do któregoś pułku ułanów, ale nigdzie nie mogłem znaleźć miejsca. Zastałem wszędzie ponad komplet oficerów i odmowną odpowiedź. Minęło tak kilka dni, – Warszawa przepełniona ludźmi z obozu, przedstawiała widok rozprężenia i dezorganizacji. W ciągu tych poszukiwań, dowiedziałem się o rozkazie wymarszu pułków pod Jankowskim na Rüdigera w stronę Siedlec i Kałuszyna. Wszyscy mieli wyruszać do obozu na swoje stanowiska.

Dłużej wyczekiwać nie mogłem i zdecydowałem się wrócić do swego dawnego pułku Gwardii Strzelców Konnych. Poszedłem do Pułkownika Zielonki i prosiłem o umieszczenie mnie, gdyż nazajutrz pułk wychodził. Ten przyjął mnie bardzo grzecznie i przeznaczył do 4-go szwadronu pod komendę Kapitana Gołharstowskiego , do którego mnie odesłał. Tego znałem dawniej. Był on bardzo ostry i nie lubiany w pułku, bo wielki gbur; poza tym nie lubił mnie jeszcze z dawniejszych musztr Szkoły Podchorążych. Gdy zameldowałem się u niego z pismem od Pułkownika, kazał mi zaraz 4-ty pluton mego szwadronu odebrać i być gotowym na jutro do wymarszu. Nie mogąc się tak prędko przygotować do marszu, wyprosiłem sobie jeden dzień opóźnienia i przygotowawszy się wymaszerowałem za pułkiem, który dopędziłem, stojący w obozie, o kilka mil od Warszawy.


11. W armii Jankowskiego

a) Rekonesans

Tu zastałem porządek inny jak u Dwernickiego, tylko mniej koleżeństwa. Zaraz drugiego dnia pod wieczór wykomenderowano mnie z plutonem na rekonesans w nocy. Było to pod Siedlcami. Wystąpiłem przed namiot Generała Millera, wówczas komendanta brygady – tam wszedłem i zameldowałem się. Zaraz rozłożył mapę, pokazał mi wszystkie przeprawy i wsie w okolicy, pokazywał, którędy mam przechodzić i dokąd mam iść, przedstawił mi ważność mego patrolu i kazał dotrzeć do punktu ……………… i zdać raport, gdzie stoi obóz moskiewski i w jakiej sile. Miałem przed sobą pięć mil drogi w ciemną noc, w okolicy obcej. Wyszedłszy ze Siedlec o milę, spędziłem widetę kozacką. Idąc dalej, doszedłem do wsi, gdzie na pagórku był dwór oświetlony. Tam sotnia kozaków była przy wieczerzy. Na alarm mój porzucili niedojedzone potrawy i uciekli.

Bardzo dobrze przyjęty, prosiłem w tym dworze o przewodnika do dalszego marszu, dali mi parobka na koniu i z tym dalej maszerowałem. Doszedłszy do jakiegoś młyna, zastałem most zepsuty, ledwie, że po dylach konie przeprowadziłem. Pozostawiwszy wartę przy młynie, sam pomaszerowałem dalej, słysząc wokoło tętent i rżenie kozackich koni. Tak wjechałem w las, poczym już niedaleko dojechałem do chałupy tej wsi, do której dojechać miałem rozkaz. Wypytawszy się, co słychać, gdzie stoją Moskale i w jakiej liczbie, zawróciłem. W powrotnej drodze nie byłem napastowanym i szczęśliwie nad ranem wróciłem do Siedlec.

b) Nieudany manewr przeciw Rüdigerowi

Tymczasem tutaj nie zastałem już obozu, ani wiadomości, gdzie poszli,- musiałem śladami maszerować i ledwie po trzynastu milach marszu, zdążyłem do swoich. Obóz nasz wyszedł był do dnia na spotkanie nieprzyjaciela. Wkrótce po wyjściu moim posłano za mną podoficera, aby mnie zawrócił, ten jednak, nie dopędziwszy mnie, przepadł. Pędziłem za pułkiem i obozem ze swoim bagażem i końmi, które w Siedlcach odszukałem. Generał Miller uścisnął mą rękę i powtórzył, że miał mnie za przypadłego. Wytchnąwszy koniom i ludziom, już dalej z pułkiem maszerowałem. Przybyliśmy na czas, kiedy bitwa się kończyła i Rüdiger wyszedł z zasadzki skutkiem złego manewru Jankowskiego, który potem wrócił do Warszawy i został oddany pod sąd wojenny.


12. W armii Generała Rybińskiego

Tu już zaczął się upadek ducha w wojsku i rozprzężenie przy ciągłych zmianach dowódców i zbliżaniu się Moskali pod Warszawę. Pod komendą Generała Rybińskiego wysłano nas ku Modlinowi dla przeszkodzenia Moskalom w przejściu przez Wisłę ku Warszawie. Pod Raciążem spotkaliśmy gwardię rosyjską – tych samych, którzy stali w Warszawie razem z nami. Wystąpiliśmy przeciwko nim, ale po kilkunastu strzałach armatnich ustąpiliśmy z placu bez przyczyny, nie przyjmując bitwy. Stąd poszliśmy do Płocka i tam czekaliśmy kilka dni nieczynnie. Most postawiony na Wiśle dla przeprawy naszej był nam nieużytecznym, gdyż już Moskale, przeprawiwszy się poniżej, szli pod Warszawę i wzięli ją szturmem.. My zostaliśmy, nie wiedząc dla czego, nieczynni.

Pod Płockiem zaczęło się formalne bezkrólewie i anarchia w armii. Generał Humiński ogłaszał się wodzem naczelnym, przejeżdżał po obozie z muzyką, chciał odbierać Warszawę i przez most przechodzić, – wielu zebrał zwolenników, którzy przeszli na jego stronę. Rybiński musiał się obstawić wartą i czekał, co wypadnie, – przed mostem postawiono działa, aby nie dopuścić do przejścia za Wisłę. Z Rady Wojennej wypadło, że już dalej bić się nie możemy, postanowiono wejść do Prus. To zniechęciło żołnierzy, zaczęli dezerterować w różne strony, łamiąc broń.


13. Przejście granicy pruskiej

Tak przerzedzonymi szeregami zbliżaliśmy się do granicy Prus. Kilkadziesiąt armat, do 10000 wojska stanęło na granicy. Wystrzelawszy amunicję od armat weszliśmy do Prus, gdzie pułk huzarów pruskich zwanych czarnym, przyjął nas i wszelką broń i rekwizyty zabrał, żołnierzy rozbrajano, oficerowie pozostali z bronią. Kazano nam odbyć 14 dniową kwarantannę z powodu cholery. Ustawiono nas w polu pod Strasburgiem i karmiono skąpo, otoczyła nas piechota pruska. Konie kazano odprowadzić na pastwisko, może jako mówiącego po niemiecku odkomenderowano do odprowadzenia ich. Żołnierze, przechodząc przez wsie niemieckie przefacjendowali je na gorsze z Prusakami. Był to moment rozpaczy i żalu ogólny; żołnierze przeklinali starszyznę i płakali.

Nie mając funduszu na utrzymanie się i przygotowanie do powrotu, wybrałem z plutonu dwa lepsze konie, mając swoich trzy i posprzedawałem za bezcen oprócz ogiera anglizowanego, za którego wziąłem trzysta talarów. Połączywszy się z Pawłem Kęszyckim (??), dawnym oficerem, kupiliśmy furgon i zabrawszy ludzi swoich oraz Nahorskiego z Podola, wyrobiliśmy sobie paszporty i w pięć koni ruszyliśmy drogą przepisaną do Galicji. Połączyli się z nami Kazimierz Szeliski, Piotr Mochnacki i Samuel Golejewski. Ze Strasburga dużo oficerów poszło do Francji w emigrację, ja nie miałem ochoty pójść za granicę.


14. Powrót do kraju

Tak dojechaliśmy, omijając Lwów, na Stanisławów do Kęszyckich do Dźwiniaczki. Nie mając ubioru cywilnego, mogłem tylko zakryć obszlegi aksamitem. Pojechaliśmy więc do Czerniowiec, tam się ubrałem i udałem się do Milowic, wówczas posesji mojego brata Wincentego, a stamtąd do Rożysk, gdzie uściskałem Rodziców.


15. Gospodarstwo

Zacząłem się starać o zajęcie, gdyż było nas wówczas trzech braci nieczynnych. Wziąłem na spółkę z Brutusem Ładomirskim w posesję Taurów, z małym funduszem,- tylko kilka krów, wołów i broniaków (??). Tu się skończyła moja kariera wojskowa i zostałem w dobrej szkole gospodarstwa w Taurowie. Gospodarowałem tu dwa lata nic nie straciwszy. Wziąłem potem od Aleksandra Werszczyńskiego, emigranta, Kolendry koło Podhajec. Straciwszy, wyniosłem się do Kokoszyniec. Stąd ożeniłem się.


POSŁOWIE

Pamiętnik Erazma dobrze obrazuje losy żołnierzy Powstania Listopadowego, jak i szczegóły organizacji i szkolenia oddziałów wojska polskiego pod dowództwem W-go Księcia Konstantego – jeszcze przed wybuchem powstania.. Również rzuca nieco światła na bałagan organizacyjny w początkowym okresie powstania, jak i niekompetencję i złe decyzje niektórych dowódców, jak i konflikty między nimi i częste zmiany w naczelnym dowództwie (co w efekcie przyczyniło się do upadku powstania). Bardzo istotnym jest opis kilku pierwszych dni powstania, gdy Gwardia Strzelców Konnych, w której służył wówczas Erazm, w wyniku braku informacji i zamieszania pierwszych dni powstania udała się pod dowództwem płk Czarnomskiego do W-go Księcia Konstantego otoczonego przez pułki rosyjskie, i dopiero po 5 dniach dołączyła do powstania.. Fakt ten był powodem czynionych im agresywnych despektów przez, jak pisze autor, „pospólstwo” uzbrojone w broń zdobytą w arsenale..

Erazm walczył w korpusie generała Dwernickiego – w nie udanej wyprawie na Wołyń. Idea tej wyprawy była wielkim błędem dowódców powstania, gdyż znacznie osłabiła trzon naszej armii.. Erazm opisuje swój udział w kilku ważnych i wygranych bitwach, ale – nie wiem czemu – nie wspomina nic o Olszynce Grochowskiej, o zwycięskich bitwach pod Stoczkiem i Iganiami.. Najdokładniej opisuje przebieg bitwy pod Boremlem. W opisie tym – też nie wiem czemu – krytycznie wyraża się o generale Dwernickim; przecież w opinii wszystkich historyków jest on uznawany za najlepszego dowódcę powstania! W opinii wielu – gdyby nie niepotrzebna wyprawa na Wołyń i gdyby Dwernickiemu lub też świetnemu dowódcy – Prądzyńskiemu powierzono dowództwo całej armii – była duża szansa na wygranie powstania! Dwernicki, gdy był już na emigracji we Francji, cieszył się ogromną popularnością jako jeden z najlepszych dowódców w Europie..

Więcej o życiu autora pamiętnika oraz o losach jego rodziny można znaleźć w opracowanej przeze mnie i wydanej w r. 2015 książce „Historia Rodziny Jordan Rozwadowskich”.

Po Erazmie zachował się wspaniały dokument: „Instrukcya”, którą otrzymał od swego ojca płk Kazimierza udając się w roku 1825 na służbę wojskową, a którą w roku 1886 przepisał dla syna swego Stanisława. Poniżej jej tekst w oryginalnej pisowni :

Instrukcya

Instrukcya oyca mego na pamiątkę do woyska wyprawiaiąc dana mi, a na przeciwney stronie obrazka Pana Jezusa Milatyńskiego wypisana z błogosławieństwem – w roku 1825.

Od Boga wszystko zaczynaj –

Cokolwiek robić będziesz rób z roztropnością – bądź ludzki i grzeczny dla Wszystkich, bez poufałości.- Nie wynoś się nad innych, wolisz zostać ubogim – Starszym swoim bądź posłusznym bez szemrania – tak zasłużysz sobie na dobrą sławę.- Z każdego stopnia w jakim będziesz bądź kontent – a nie będą ci się przykrzyć obowiązki twoie.-

W rady żadne nie wdawaj się wcale, więcey milcz iak mów – każdemu dogadzaj ile możności.-

Potrzeba ci mieć przyjaciół, nieszczęście byłoby nieznośnym bez tych, a szczęście mało by miało powabów.- Lecz dosyć ci będzie mieć iednego, mówię o przyjaciołach szczerych i z serca, ale tych których ja nazywam powszechniej, tych staraj się mieć tylu, ile będziesz znał ludzi.-

Kochaj Boga z całego serca, niezapominaj o Rodzicach którzy cię błogosławią – abyś z tym uczuciem sławił dzieciom swoim, iak my błogosławimy Tobie.-

Pomnij żeś szlachetnie urodzony, byś się nie splamił jaką podłością.

1 czerwca 1886 r …. napisałem dla Syna Kochanego Stanisława

Rozwadowski Erazm

Amor patria suprema lex est! (Miłość ojczyzny największym z obowiązków!)

Dokument ten przechowywany był przez wiele lat w papierach rodzinnych, a we wrześniu 1930 ofiarowany przez Jana Rozwadowskiego (syna Bartłomieja) pra-prawnukowi (ze strony matki) Erazma – Erazmowi Rozwadowskiemu w dniu jego chrzcin. Obecnie dokument ten jest nadal w posiadaniu Erazma .

Grób Erazma

Grób Erazma na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie

Pamiętnik służby wojskowej Erazma Rozwadowskiego 1825 – 1831